Ten wpis był dotąd czytany 1150 razy!
Potrafi stworzyć niebywałe napięcie emocjonalne między bohaterami swojego utworu, o czym przekonacie się Państwo za chwilę.
Zafascynowało mnie ukazanie w powieści mikrospołeczności współczesnej ulicy, bloku, osiedla, miejsca pracy, nawet wioski, z perspektywy dziejącej się tam ekonomii, polityki i kultury.
Są one przyczyną frustracji wielu jego bohaterów powieści, burzą im radość życia, wzniecając jednocześnie przekonanie, że bogaci i politycy– to złodzieje, telewizja kłamie, a sąsiad czy awansujący kolega w pracy – to cwaniaczek, kombinator albo komuch!
W każdym razie – dawno nie czytałem TAKIEJ książki! Istotne w niej jest to, że w tym przypadku nie ma znaczenia ani stopień wykształcenia, ani zamożności. Natomiast widoczny jest brak zaufania wszystkich do wszystkich. Z wyłączeniem stanu duchownego…
I jeszcze jedna ważna sprawa! W ciągu ostatnich kilku wieków Polacy bezustannie walczyli o wolność, broniąc granic Rzeczpospolitej, wzniecali powstania, które jednak najczęściej kończyły się klęską. Naród jednoczył się (i nadal jednoczy) jedynie w chwilach najwyższego zagrożenia.
A kiedy go brak – kraj ulega destrukcji od środka. O tym wszystkim jest też w tej powieści!
Polacy według Koprowskiego odnajdują wroga pośród samych siebie. Jak przed wiekami, tak i teraz, wszystko dzieje się pod sztandarem Kościoła, który nie do końca potrafi odnaleźć się w czasie przemian ustrojowych, odbywających się bez barykad i rozlewu krwi.
Dlatego znajdują wielopostaciowego diabła, knującego w sejmie, szkole, kulturze – przeciw Bogu i ojczyźnie. Tak z grubsza wygląda wewnętrzny krajobraz najnowszej powieści Szymona Koprowskiego. Tą powieścią zaskoczył mnie absolutnie, choć poprzednie NIE ZAPOWIADAŁY TEGO.
I jeszcze jedna sprawa uwaga: w żadnym przypadku nie należy kojarzyć Ojca – pisarza, z Synem pisarza. To dwie przeciwstawne sobie ekspresje wypowiedzi i zainteresowania!
Niewątpliwie wpływ na ich różne postawy twórcze miały uwarunkowania polityczne i piętno wojny, w przypadku Jana Koprowskiego.
Szymon Koprowski korzysta z wolności nie obciążonej żadnym zewnętrznym zagrożeniem. Dzisiaj większe znaczenie ma wewnętrzna cenzura twórców, nie tak, jak kiedyś – zajmująca się tym instytucja nadzoru nad umysłami ludzi kultury.
Jeśli chodzi o plastykę, a w szczególności rysunek, SZYMON zajmuje się tą dziedziną w momentach zmęczenia i zwątpienia, czyli dla podniesienia samooceny i utwierdzenia w przekonaniu, że sztuka warta jest każdego cierpienia.
Na potwierdzenie moich słów, polecam wybrany fragment jego najnowszej powieści (s. 71-76):
„(…) Szósta rano to pora, o której cierpiący na zwłóknienie płuc Timofiej wychodził na krótki spacer do rynku. Mieszkał niedaleko, lubił posiedzieć sobie w ciszy i pooddychać rześkim powietrzem, zanim miasteczko obudzi się na dobre, a pierwsze samochody zasmrodzą okolicę. Późnym popołudniem rynek na powrót uspokajał się, wtedy Timofiej zachodził do starej kuźni na piwo, posłuchać o czym gadają bliżsi i dalsi sąsiedzi. Ludziska wiedzieli o sobie wszystko i każdy zdawał sobie sprawę, że inni wiedzą o nim więcej, niżby tego chciał, tak jak on wie o tamtych tyleż samo więcej, niżby i oni sobie tego życzyli. Dzięki tej prostej zasadzie czas płynął spokojnie, nikt nikogo nie prześladował. Oprócz drobnych świństewek i kłótni spowodowanych nadmiarem piwa, nic gorszego w miasteczku się nie działo. Tymczasem owego ranka Timofiejem wstrząsnął koszmarny widok! To, co zobaczył na samym środku rynku, między starą kuźnią a przystankiem odprawiającym i przyjmującym po dwa autobusy dziennie, odebrało mu i tak lichy oddech. Zwalił się na ławkę i znieruchomiał z otwartymi ustami. Nie dalej jak dziesięć metrów od niego stał pradawny wózek inwalidzki ociekający błotem. Po chwili, kiedy zdążył się trochę uspokoić, zauważył opartą o koło protezę. Timofiej wstał, ciekawość wzięła górę nad cherlawym zdrowiem i powolutku podszedł do tajemniczych przedmiotów. Ktoś musiał to okropieństwo ustawić! Pytanie, kto i w jakim celu? Timofiej szedł prawie na palcach, aż znalazł się o krok od wózka i wtedy zobaczył leżącą na jego siedzisku ludzką czaszkę.
– Ludzie! Pomocy! – zaczął krzyczeć przerażony, a jeszcze do tego zaświstało mu w płucach. – Ludzie, tu leży trup, czaszka znaczy! Ło, mój Boże! Zaciukali kogóś! Ratunku! – darł się tak głośno, że tylko cudem zwłóknione płuca wytrzymały nagły atak paniki. Timofiej tak się zdenerwował, tak się zapowietrzył, że aż poczuł ostry ból pod żebrami, a przed oczami zawirowały mu czarne plamki. W końcu nogi odmówiły posłuszeństwa i siadł, a właściwie wyrżnął chudymi pośladkami o wybrukowaną nawierzchnię rynku.
– Ciszej do cholery! – W kilku domach otworzyły się okna. – Co to za wrzaski, dajcie ludziom spać!
– Timofiej, to ty? – Przed kamieniczkę obok przystanku wyszedł z podwórka Kazio Kwok, niedoszły student. – Czegoś ty się chłopie opił! I przestań się wydzierać! – Kwok przysłonił dłonią oczy. Z uwagą wpatrywał się w Timofieja siedzącego na bruku obok czegoś, czego nie był w stanie rozpoznać z tej odległości. Bez okularów nawet z bliska nic nie zobaczy, a te leżą na stole w kuchni. Zanim zdecydował się podejść bliżej, już z kamieniczki obok apteki wybiegła Brygida, właścicielka zakładu fryzjerskiego. Od kiedy zamieszkała w rynku, nikt nie powie o niej inaczej niż Brygida. Jakie nosi nazwisko wie tylko ona. Pozostałym wystarcza Brygida, fryzjerka i manikiurzystka. Tak zresztą jest na szyldzie umieszczonym nad drzwiami: Brygida – fryzjerstwo damsko-męskie. Pracę rozpoczyna o dziewiątej, ale dzisiaj obudziły ją krzyki tuż po szóstej! Mistrzyni nożyc i grzebienia w samym szlafroku biegnie zobaczyć, dlaczego Timofiej siedzi na bruku i tak strasznie krzyczy!
– A co ty tu robisz?! – Zdziwiła się bardzo głośno.
– No właśnie! Co się dzieje?! – Także Kwok zdążył już doczłapać.
– Chrystusku jedyny! – zachrypiała Brygida i zastygła przerażona z palcem wskazującym wyciągniętym w stronę ubłoconych gratów.
– Co tam jest? – Kwok pochylił się tak nisko, że o mały włos nie wetknął nosa w oczodół czaszki. – I po co tyle wrzasku, skoro i tak gówno widać? – naburmuszył się i bez pośpiechu poszedł do domu po okulary.
– Tu by trza księdza! – Brygida biegała wokół wózka i załamywała ręce. – Jezusie nazareński, niech go ktoś sprowadzi! Dobry Boże, diabeł opętał miasto! Budzić księdza! Natychmiast budzić!
Jak świat światem, nie doszło jeszcze w rynku do awantury o tak wczesnej porze. Owszem, zdarzały się bójki i kłótnie między podpitymi mieszkańcami, ale to nic nadzwyczajnego i zwykle w porach wieczorowych. Dlatego dzisiejszy poranny rejwach – krzyki, zawodzenie i dramatyczne wzywanie księdza sprowadziły na mieszkańców wielki niepokój. Co rusz ktoś mocno zaspany wychodził z okolicznych domów i kierował się w stronę lamentującej Brygidy. Powoli zebrał się spory tłum.
– Co tu się wyrabia?! Brygida spać nie może, czy jeszcze nie wytrzeźwiała? – ktoś zaśmiał się złośliwie.
– Odejdź kobieto, nie zasłaniaj! – Przez zgromadzonych wokół fryzjerki przepychał się Tołłoczko, właściciel warzywniaka. – Nad czym tak lamentujesz? I zabierz dupsko, do cholery, bo wszystko zasłaniasz! – Dopiero po tym mało eleganckim apelu zgromadzeni spojrzeli na stary, zabłocony wózek inwalidzki z leżącą na siedzisku czaszką. – O w mordę! – krzyknął Tołłoczko i zaraz zawtórowały mu podobne okrzyki zgromadzonych. Tłumek cofnął się o dwa kroki, jak tylko Brygida odsłoniła koszmarne rupiecie.
– Ale skąd się to wzięło? – Właśnie wrócił Kwok z okularami na nosie. – A to co za diabelstwo? – Podniósł do oczu przegniłą protezę.
– Patrzajcie, tu widać ślady stóp! – Tołłoczko przykucnął obok wózka. – Wychodzi, że przylazł stamtąd. – Wskazał w stronę apteki. – Na dodatek lazł na bosaka! Co za kurwa tu mąci? – Nerwowo drapał niemytą chyba od kilkunastu dni głowę. – A ta proteza… – zmarszczył brwi. – Ludzie! Kurwa mać! – Tołłoczko otworzył usta zdumiony nagłym odkryciem we własnej pamięci. – Wiem, czyje to… To Zapióra!
– O! Widzicie go? Jasnowidz się znalazł! – Kwok prychnął i popukał się palcem w czoło. – Będzie ze czterdzieści lat jak przepadł, a ten ledwo spojrzał i już wie! A możeś ty sam pomógł mu zniknąć? Co?!
– Uważaj śmieciu, bo jak cię jebne w te ślepe morde to się zara spotkasz z Zapiórem! A kto u nas oprócz niego protezę miał i na wózku jeździł? No kto? A tobie jeszcze raz powiadam, trzymaj ryj na wodzy i miarkuj, co gadasz, bo jeszcze dzisiaj siądziesz na ten wózek!
– Wy lepiej wszyscy zamknijcie mordy! – głębokim, zachrypniętym basem wtrącił się zwalisty mężczyzna stojący do tej pory kilka kroków za zbiegowiskiem z rękami wetkniętymi w kieszenie. Mówią o nim, że był kiedyś bokserem, inni że zapaśnikiem, że w cyrku pracował i takie tam. Ale to tylko plotki. Bandura pojawił się w Strzygach znikąd pod koniec lat siedemdziesiątych. Nikt nic o nim nie wiedział. Byli tacy, co twierdzili, że w miasteczku zainstalowała go bezpieka, ale to wyłącznie niczym niepoparte przypuszczenia. Wyremontował przydzielony mu pustostan na zapleczu południowej pierzei rynku i mieszka tam do dzisiaj. Wiele lat minęło, wiele się wydarzyło, a Bandura dalej pozostawał tajemnicą. Najmował się do ciężkich robót na budowach, w lesie i nawet odległych kamieniołomach. Czasami znikał na wiele dni, powracał i znowu szedł harować tam, gdzie brakowało chętnych i silnych. Nikt nie widział go pijanego, nie brał udziału w bójkach, ale też nikt go nie zaczepiał. Oprócz atletycznej budowy przykuwała uwagę jego twarz, wiecznie przesłonięta cieniem spływającym z głęboko osadzonych oczu, zawsze lekko zmrużonych, jakby bezustannie raziło go słońce. Kiedy zdarzało się, zresztą nader rzadko, że uśmiechał się, grymas jego twarzy bardziej przypominał powstrzymywany płacz niż uśmiech. Taki był i wszyscy do takiego Bandury przywykli. – Jeszcze raz proszę, zamknijcie mordy – powtórzył nieco ciszej – bo każdy z was mógł to zrobić. Jesteście siebie warci! Zresztą doskonale wiecie, kto za tym stoi, mimo to milczycie tyle lat! To jest tak samo ohydne, jak zabójstwo Zapióra. Zmowa milczenia! Tylko nie ze strachu przed mordercą, a przed własnymi grzechami. Tu jeden drugiego trzyma za gardło i sam jest trzymany. Towarzystwo przestępców i małych skurwysynów, to wy! Ale skończył się czas spokoju! Ktoś was przejrzał, zna wasze śmierdzące tajemnice. Skończył się czas spokojnego snu, szczury, bo w okolicy pojawił się kocur z piekła rodem! Pilnujcie się… – Bandura naciągnął na oczy krzaczaste brwi i wydął policzki, jakby wyrzucić miał z siebie jeszcze coś niemiłego, ale ostatecznie prychnął tylko, machnął potężną ręką i zostawił oniemiałe zbiegowisko samemu sobie. Pierwszy przerwał milczenie Kwok, jak tylko upewnił się, że Bandura zniknął między budynkami południowej pierzei rynku.
– Co on kurwa ma do nas! Przybłęda jeden!
– A ty coś się zrobił nagle taki rodzinny? Mów za siebie, bo ja nie należę do żadnego towarzystwa! – Tołłoczko podszedł do wózka inwalidzkiego oblepionego błotem, żeby mu się z bliska lepiej przyjrzeć. – Mnie się widzi, mały skurwysynie, że Bandura miał głównie ciebie na myśli, za to żeś go zakapował, zwalając na niego własne świństwo!
– Ty chyba o sobie mówisz, gnoju!
– Oż ty frendzlu! – Tołłoczko podskoczył do Kwoka i chwycił go za klapy. – A kto sprzedał niczego nieświadomemu Bandurze deski przeznaczone na remont kościelnego dachu?! Co! Już nie pamiętasz złodzieju? A jak ksiądz pokapował, że brakuje materiału, to powiedziałeś, że widziałeś jak Bandura nocą deski do siebie nosił! Wieprzu pieprzony! – Tołłoczko popchnął Kwoka, a ten jak długi padł na plecy. Ludziska natychmiast się rozstąpili. Jedni stanęli bliżej Tołłoczki z zadziornymi minami, inni pochylili się nad Kwokiem. Nie wiadomo, jak by się skończyła poranna awantura, gdyby znienacka nie pojawił się ksiądz dobrodziej. Jego parafialny monitoring, złożony z oddanych mu bez względu na porę i okoliczności wiernych, już zdążył donieść o niesłychanym wydarzeniu w rynku.
– Na Boga jedynego! Co tu się wyczynia? Czy wam naprawdę się zdaje, że możecie tak bezkarnie skakać jeden drugiemu do gardła?! Kto jest bez grzechu, niechaj pierwszy rzuci kamieniem! Ale nawet ja tego nie zrobię, bo jestem tylko człowiekiem, więc radzę wam idźcie lepiej do domów i ochłońcie. Poświęćcie dzisiejszy dzień na refleksję. Zastanówcie się nad sobą, a sąsiadom spróbujcie wybaczyć, jak samym sobie wszystko wybaczacie! Poszukajcie w sercach odrobinę skruchy, bo źle skończycie. Za dużo wiem o was, żebym mógł machnąć ręką, więc mówię wam: nie kuście diabła, bo on tylko czeka na zaproszenie! Jeśli już do nas nie zawitał. – Proboszcz Płachetka przeżegnał się. – Rozejdźcie się do domów, a ja pomyślę, co z tym zrobić – wskazał ręką nieszczęsny wózek z zabłoconą czaszką na siedzeniu i opartą o koło protezą (…).
——————————-
Szymon Koprowski „Za chwilę zacznie padać deszcz”, Wyd. ATUT, Wrocław 2019 r., s. 226.